MKTG SR - pasek na kartach artykułów

W połowie z Ostrołęki. Rozmowa z Wiktorem Wołkowem

possowski
Wiktor Wołkow
Wiktor Wołkow
Rozmawiamy z Wiktorem Wołkowem - wybitnym polskim fotografem przyrody i pejzażu

Wiktor Wołkow (ur. 4 kwietnia 1942 r. w Białymstoku) artysta-fotografik specjalizujący się w fotografii pejzażu oraz przyrody Polski północno-wschodniej. Od 1973 r. członek Związku Polskich Artystów Fotografików. Autor około stu wystaw indywidualnych i kilkunastu albumów, laureat ponad 100 nagród w konkursach krajowych i międzynarodowych. Powszechnie uznawany za jednego z najwybitniejszych polskich fotografów przyrody.
Z wykształcenia leśnik, mieszka wraz z żoną Grażyną w Supraślu koło Białegostoku. W 2005, na ceremonii podczas koncertu inaugurującego sezon, w gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, został odznaczony przez ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

Podkreśla pan, że stale fotografuje ten sam temat: Podlasie.
- Bo tak jest. Ten sam temat i do tego właściwie tym samym sprzętem. Używam cały czas analogowych aparatów. Moim podstawowym obiektywem, jest obiektyw 1000 mm. Trochę wbrew zasadom głoszącym, że do pejzażu powinno się używać krótkich obiektywów.

Ale czym jest właściwie to Pana Podlasie.
- Ludzie, krajobrazy, przyroda. Przede wszystkim przyroda, chociaż dziś trochę żałuję, że wcześniej nie robiłem więcej zdjęć tego, co nazywam pejzażem kulturowym. Co ciekawe dziś dużo łatwiej sfotografować żurawie czy bociany. Jest ich po prostu więcej niż przed parudziesięcioma laty. Nie ma już jednak dużej części świata, który przez lata fotografowałem. Ostatnio wydałem album "Siano". Są w nim między innymi zdjęcia wozów z sianem. Pierwsze zrobiłem dokładnie 50 lat temu, ostatnie - trzy lata temu. Takich widoków już się nie spotyka. Podobnie z dachami, krytymi strzechą. Trochę wbrew sobie zostałem dokumentalistą tego świata, który już odchodzi. Moje fotografowanie go ocala.

Ocala i pokazuje całemu światu. Przez lata zyskał Pan międzynarodowe uznanie. Może za granicą nawet większe niż w Polsce.
- Chyba tak. Moi koledzy fotografowie z Warszawy wciąż powtarzają, że moje zdjęcia są nieostre, ziarniste i do kitu (śmiech). No ale ja już się nie zmienię. I jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę swoich zdjęć sygnować. Opowiem anegdotę. Ostatnio pracownicy białostockiego Wedla wzięli jedno z moich zdjęć i zawieźli w prezencie dyrektorowi generalnemu firmy, Szwajcarowi. Podobno jak je zobaczył, od razu powiedział: "Wołkow". Panie były zszokowane - chciały mu zawieźć tylko ładny obrazek, okazało się, że od razu rozpoznał autora. To prawda, że przez lata wypracowałem własny styl. Jestem chyba nie do podrobienia. Dziś nikt już takich zdjęć nie robi. Fotografowie stawiają na perfekcję odtworzenia rzeczywistości, a ja staram się oddać ducha miejsc, które fotografuję.

Jak wypracowuje się taki własny, niepowtarzalny styl?
- Ciężką pracą. Uwielbiam fotografowanie, ale to jednocześnie ciężka harówka. Ja cały czas poruszam się motorkiem. Żeby zrobić zdjęcie o świcie, muszę wyjechać z domu o północy. Czasem w mróz, czasem w deszcz. Ale inaczej się nie da. Gdybym jeździł klimatyzowanym samochodem, nie czułbym krajobrazu, który chcę sfotografować. Dopiero jak człowiek poczuje przyrodę, przemarznie, przemoknie, zaczyna ją widzieć. Inaczej się nie da…

Wydał Pan do tej pory 14 autorskich albumów. Każdy z nich jest niepowtarzalny. Czy to dlatego, że przy_większości współpracował Pan z wybitnymi artystami, takimi jak grafik Andrzej Strumiłło czy literaci: Ed_ward Redliński czy Sokrat Janowicz?
- Mam to szczęście, że mi nie odmawiają i nawet o cenę nie pytają (śmiech). Ci ludzie, których pan wymienia, to prywatnie moi przyjaciele, też Podlasianie. Ale myślę, że najważniejsze jest to, że oni wiedzą, że ja nie odwalam chałtury… Najwięcej, bo 10 albumów, zrobiłem z Andrzejem Strumiłłą. To on ma pomysł, koncepcję, wybiera zdjęcia. I pewnie dlatego te albumy są tak różne od innych, wydawanych obecnie. W tej chwili większość albumów robi się na jeden kopyt.

Dla naszych Czytelników ciekawostką jest, że Pana rodzina pochodzi z Ostrołęki. Proszę o tym opowiedzieć.
- W połowie z Ostrołęki. Moja mama stąd jest (z domu Stańska - przyp. red.). I być może tu bym się urodził, gdyby nie kłopoty finansowe mojego dziadka (śmiech). W latach 20. ubiegłego wieku, wybudował w Ostrołęce kamienicę, mniej więcej w tym miejscu gdzie dziś jest urząd skarbowy. Wziął na nią kredyt w markach i po reformie Grabskiego wpadł w poważne tarapaty. Banki przejęły dom i go zlicytowały, a mój dziadek wyprowadził się z Ostrołęki. I tak nasza rodzina trafiła na Podlasie…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki