MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Chorobie męża nie dałam rady

A. Rusinek
Jolanta Domian z najstarszym synem Tadeuszem, najmłodszym Arkadiuszem i córką Małgosią
Jolanta Domian z najstarszym synem Tadeuszem, najmłodszym Arkadiuszem i córką Małgosią A. Rusinek
Życie Jolanty Domian najbogatsze okazało się w dzieci. Jak z rogu obfitości, sypały się, z miłości zapewne, rok po roku. O innych obfitościach los raczej zapomniał. Ale radości z powodu dzieci, bynajmniej, to nie umniejsza.

Jolanta ma dzisiaj 48 lat i dziewięcioro dzieci. Od kilku lat, po śmierci męża wychowuje je sama. Bardzo dzielnie sobie z tym radzi, jak zapewniła nas jedna z czytelniczek w liście do redakcji. Stąd nasze spotkanie z wielodzietną matką.
W dzisiejszych czasach rosnącego niżu demograficznego, gdy kobiety zachęca się do rodzenia dzieci becikowym i dłuższymi urlopami macierzyńskimi takie matki jak Jolanta Domian, powinny budzić podziw. Zwłaszcza te, kóre o własnych siłach próbują dźwigać rodzinne trudy.
- Bardzo rzadko, w najtrudniejszych tylko chwilach korzystałam z pomocy społecznej - mówi wielodzietna matka. - Ale zawsze było to dla mnie bardzo upokarzające. Gdy bieda mnie naprawdę przycisnęła, wolałam zwrócić się o pomoc do przyjaciół. To było łatwiejsze, bo dawane z dobrego serca. Becikowe nie jest chyba żadną zachętą dla kobiet, które kochają dzieci. Bez zasiłku też by je rodziły.

Życie tańcem przeplatane

Jolanta Domian jest bibliotekarką w Gminnej Bibliotece Publicznej w Myszyńcu. Trafiła tu w 1978 roku, po studium bibliotekarskim, z Chylina, rodzinnej wsi pod Płockiem. Miała wtedy 20 lat. Do Myszyńca ściągnęła ją siostra, która była wówczas nauczycielką w Zalesiu. Poza pracą w bibliotece od razu wciągnął ją zespół Kurpiowszczyzna, prowadzony przy domu kultury przez Zdzisława Kowalczyka z Wydmus. Tu, w kurpiowskich fafurach, wytańczyła sobie męża, Czesława. W 1980 roku wzięli ślub. Kilka miesięcy później na świat przyszedł pierworodny Tadeusz. A potem rok po roku zaczęły się sypać: Ewelina, Elżbieta, Justyna, Zbyszek.
Po piątym dziecku Jolancie udało się lekko odetchnąć. Tomasz urodził się dwa lata później. Małgosia trzy lata po Tomaszu. Po trzech latach pojawiła się Aldonka. Dwa lata od niej młodszy jest Arkadiusz, ostatnie dziecko Jolanty.
- Tańczyliśmy w zespole tylko do urodzenia Ewelinki. Potem było już za dużo obowiązków, z dziećmi i w pracy - wspomina Jolanta. - Ale nasze młodzieńcze pasje przejęły dzieci. Ewelina, Justyna, Zbyszek, Tomek tańczyli w Kurpiowszczyźnie, a potem w Borowinie - zespole, który zawiązał się w Wykrocie. Wszyscy kochaliśmy ludowy taniec. Choć w domu zawsze było wiele obowiązków, najpierw my z mężem, potem dzieci starały się godzić je z tą wielką przyjemnością. Dzięki temu w domu bywało wesoło. To był bardzo szczęśliwy czas.

Lata bólu

Problemy zaczęły się w 1992 roku, po urodzeniu piątej córki, Aldonki. Przyszła na świat z poważnym uszkodzeniem mózgu. Okazało się, że nie mówi, niezupełnie rozumie co mówi się do niej, fizycznie też nie jest pełnosprawna. Po raz ósmy Jolanta była wtedy na urlopie macierzyńskim, kiedy mąż stracił pracę, bo upadła Spółdzielnia Kółek Rolniczych, gdzie był mechanikiem.
- Postanowiliśmy, że ja wrócę do biblioteki, a on będzie zajmował się dziećmi - wspomina Jolanta. - I tak się stało. To był bardzo trudny dla nas czas. Ciągle jeździliśmy z Aldonką do różnych lekarzy, do najróżniejszych rehabilitantów. Wydawaliśmy na to wszystkie pieniądze. Bez efektu. Musieliśmy przerwać jej leczenie, gdy zachorował mąż. Diagnoza - rak płuc - zwaliła nas z nóg. Lekarze nie dawali większych nadziei. I rzeczywiście, mąż odszedł w ciągu kilku miesięcy. To był straszny cios. Przed jego śmiercią wspólnie podjęliśmy decyzję, że Aldonkę oddamy do zakładu opiekuńczego. On dobrze wiedział, że nie dam rady ze wszystkim, mimo że dzieci już dorastały i bardzo zawsze pomagały. Ale ja musiałam pracować, żeby je utrzymać, a one musiały się uczyć. Aldonka potrzebowała stałej opieki. Bardzo trudna to była dla nas decyzja, ale nie było innego wyjścia.
Tuż po śmierci ojca Aldonka zamieszkała w prowadzonym przez siostry zakonne w Niegowie pod Wyszkowem domu opieki dla dzieci niepełnosprawnych. Dziś ma 13 lat.
- Choroba męża była dla mnie najtrudniejszym czasem - wyznaje Jolanta. - Pierwszy raz w życiu miałam chwile załamań. Czułam się zupełnie bezradna. Widziałam, że w żaden sposób nie mogę mu pomóc. Nie myślałam wtedy, jak sobie poradzę z życiem, gdy jego zabraknie, bo zawsze miałam jakąś wiarę w życie i ludzi. Ale ta bezsilność wobec jego choroby była straszna. Był przecież taki młody. Odchodził w środku życia. Wiem jak bardzo trudne było dla niego zostawić dzieci i mnie.

Ojca zastąpił Tadeusz

Najstarszy syn miał wówczas niespełna 18 lat. Musiał wydorośleć natychmiast. Stał się główną podporą matki i tak jest do dziś.
- Starałem się przede wszystkim nie dostarczać jej najmniejszych problemów - mówi dwudziestopięcioletni dziś mężczyzna. - I pomagać, jak tylko mogłem. Przy prowadzeniu domu i finansowo. Po ukończeniu technikum handlowego i wojska chwytałem się każdej pracy, która mi się nadarzyła. Jeździłem pracować za granicę. Teraz pracuję w JBB w Łysych.
Jest szczęśliwy, że ma w miarę stabilną pracę blisko domu.
- Mama przez te wszystkie lata, zwłaszcza po śmierci taty radziła sobie wspaniale - zapewnia Tadeusz. - Nie wiem, czy ktoś inny w takiej sytuacji by sobie z życiem tak radził. Myślę, że pomagał jej w tym wrodzony spokój, opanowanie i wielka dobroć. Tego wszystkiego nas zawsze uczyła. Nie pamiętam, żeby, mimo wielu trudnych, dramatycznych przeżyć mama kiedykolwiek podniosła na nas głos.

Dziecko lubi być szanowane

- Chciałam zawsze swoje dzieci nauczyć szacunku dla innych ludzi - mówi Jolanta. - Może nie do końca znakomicie je wychowałam, ale myślę, że są dobrymi dziećmi i dobrymi ludźmi. Nigdy nie miałam z nimi większych problemów, a może ich nie pamiętam. Wiem, że zawsze wspólnie troszczyliśmy się o siebie. Poza tym w najcięższych chwilach wielu ludzi w zupełnie bezinteresowny sposób mi pomogło. Jestem im bardzo wdzięczna i swoje dzieci też uczyłam, że ludziom zawsze trzeba pomagać.
Większych problemów z dziećmi nie pamięta. Dziewczynki oczywiście przechodziły trudny czas dojrzewania. Starała się to łagodzić rozmowami.
- Bardzo się zawsze pilnowałam - mówi Jolanta - żeby nigdy żadne moje dziecko nie czuło się upokorzone, zwłaszcza jedno przed drugim. Kiedy był jakiś poważniejszy problem, rozmawiałam w cztery oczy. Żeby dziecko nie czuło się gorsze. Dzieci mają wielkie poczucie godności, które bardzo łatwo jest zranić. Robiłam wszystko, żeby nie dotknąć moich dzieci. Żeby doceniać to, co w każdym z nich wydawało mi się najlepsze. Bardzo dumna i szczęśliwa poczułam się niedawno, gdy Małgosia na lekcji powiedziała, że największym autorytetem jest dla niej mama. Nauczycielka, która mi o tym powiedziała, też była poruszona. Chciałabym dla moich dzieci takim autorytetem i przyjacielem pozostać na zawsze.
Największym bólem Jolanty jest to, że nie mogła dzieci posłać na studia. Nie było po prostu za co. Sama, mimo tylu obowiązków, w 2002 roku zrobiła licencjat z bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Na magisterium też już nie starczyło sił i pieniędzy.
- Mam nadzieję, że dzieci jednak ułożą sobie jakoś życie i będą starały się uczyć, albo dobrze pracować. Zawsze je do tego namawiałam - mówi Jolanta.

Szczęściem jest dla niej domowy gwar

Z Jolantą Domian rozmawiamy w majowym słońcu, pod pergolą na podwórku, przed jednopiętrówką, typową dla osiemdziesiątych lat. Nieotynkowaną, bo na to nigdy nie było pieniędzy. Na podwórku krząta się Tadeusz. Szesnastoletnia Małgosia podaje nam kawę. Jedenastoletni Adrian pobiegł gdzieś do sąsiadów. Dziewiętnastoletni Tomek też gdzieś z kolegami spędza sobotnie przedpołudnie.
- Tylko tyle nas zostało w tej chwili w domu - mówi Jolanta, uśmiechając się ze spokojnym ciepłem. - Trzy najstarsze córki wyszły za mąż. Ewelina osiadła kilkanaście kilometrów stąd. Ela i Justyna mieszkają z rodzinami w Piasecznie. Zbyszek służy w wojsku w Toruniu. Tadeusz jest jeszcze z nami, ale zaręczył się. Za rok ma być ślub. Nie wiem, czy sprowadzi żonę do naszego domu. Pewnie nie. Ale obiecuje, że będzie mieszkał blisko. To takie dziwne dla mnie, jak dom pustoszeje. Zawsze w nim było tyle gwaru, tyle rozmów. Kochałam to. Sama wychowałam się w wielodzietnej rodzinie. Też nas było dziewięcioro rodzeństwa. Zawsze w moim rodzinnym domu było wesoło. I potem, tutaj także. Nawet teraz, kiedy wspólnie razem tak wiele przeszliśmy, staramy się ocalić nasze wszystkie radości. Zawsze z dziećmi dużo rozmawiałam. Nie tylko o poważnych sprawach i kłopotach, których przecież nam nie brakowało. Ale często o głupstwach. Ot, tak, żeby posiedzieć wspólnie przy stole, pośmiać się. Teraz w domu jest coraz ciszej. Brakuje mi tego dawnego gwaru.
Jolanta bardzo lubi święta. Bo wtedy zjeżdża cała rodzina, powiększona o zięciów i wnuki. Przywożą Aldonkę, do której zawsze tęsknią. Siadają przy dużym stole. I dom wtedy żyje wspólną radością.
A kiedy znów pustoszeje, ma więcej czasu dla siebie. Przeważnie poświęca go na czytanie. Kocha książki.
- Nieraz się tak zaczytam, że obiadu nie ugotuję. Ale dzieci mi to wybaczają - śmieje się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki